Oczami Nikoli:
- Wiesz co zastanawiam się na powrotem do Polski.- stwierdziłam siedząc z Robertem przed telewizorem.
- Ale dlaczego?- zdziwił się.
- Nic mnie tu nie trzyma.- wzruszyłam ramionami. Zabrałam mu pilot i przełączyłam na jakiś polski serial.
- Może nic, ale ktoś na pewno.- rzucił a na jego twarzy widniał chytry uśmieszek.
- Fakt będę tęsknić na Piszczkiem, Kubą, wujkiem Kloopem, tobą, Anią…- zaczęłam wyliczać na palcach ile osób zostawię w Dortmundzie.
- I za Marco.- dodał.
- Chyba właśnie o nim chcę najbardziej zapomnieć.- przytuliłam się do poduszki, którą trzymałam na kolanach. Nagle zadzwonił mój telefon.
- No cześć… mhm. Ale jak to?! Co się stało? Nic jej nie jest?- milion pytań na raz. Po dłuższej rozmowie z Olgą dowiedziałam się więcej na temat wypadku mojej najlepszej przyjaciółki Karoliny. Biegała, jak każdego ranka i jacyś niby dorośli ludzie wracali z imprezy. Pili i popełnili błąd, za szybko wsiedli do samochodu a konsekwencje tego ponosi moja przyjaciółka, która walczy o życie!
- Robert jadę do Polski.- rzuciłam ostro. Związałam włosy w kucyk i po kilkunastu pytaniach brata: „co się stało?” „dlaczego?” Powiedziałam mu wszystko to co wiedziałam. Był o dziwo wyrozumiały, nawet zamówi mi bilet, najszybciej, jak się tylko da i zawiezie na lotnisko.
Wpadłam do pokoju. Za szafy wyciągłam wielką czarną torbę i zaczęłam rzucać do niej najpotrzebniejsze rzeczy. Kilka par jenasów, jakieś bluzki, topy, kilka swetrów, moje kochane dresy BVB, które dostałam na 20-ste urodzin od piłkarzy. Z łazienki zabrałam kosmetyki i spakowałam je do bocznej kieszonki. Z biurka szybko chwyciłam ładowarkę, słuchawki z logo BVB też od chłopaków, książkę, którą czytam od miesiąca i stało tam nasze zdjęcie. Moje i Marco. Sylwester, ja byłam w sukience, góra była cała z cekinów a dół czarny, delikatny materiał. Marco był w garniturze. Wtedy zgubiła mu się spinka od mankietów, zaczęliśmy jej szukać i pierwszy raz mnie pocałował pod stolikiem. Tak delikatnie a za razem namiętnie. Czułam coś elektryzującego między nami. Coś co mnie ciągnęło do niego… Koniec tego grzebania w przeszłości, teraz liczy się przyszłość. Wyjęłam zdjęcie z ramki i włożyłam do książki. Będzie jako zakładka. Jedna z najlepszych historii w moim życiu teraz będzie moją zakładką do książki… kto by wcześniej pomyślał.
Oczami Marco:
Jestem wolny. Jestem singlem. Mam nadzieję, że nie na długo. Rozstałem się z dziewczyną, ale jakoś nie czuje smutku, bólu. Jestem wolny.
I znów mam cały dom dla siebie.
Poszedłem do sypialni, chyba chciałem się upewnić, że Kely zabrała swoje wszystkie rzeczy. Na rogu stoliku nocnego leżała jej komórka. Coś mnie podkusiło i zacząłem przeglądać jej wiadomości. Do faceta o imienu Johen wysłała kilkanaście zdjęć Lewego i tekst „Na razie tylko tyle. Wieczorem może będę miała więcej.”
‘’Namiesza mu trochę w życiu.”
„Na razie tylko tyle. Wieczorem może będę miała więcej.”
Jestem blondynem, ale po powoli zacząłem wszystko rozumieć. Odruchowo zadzwoniłem do Roberta. Nie może teraz przyjechać, bo jedzie gdzieś z Nikolą. Nikola. Muszę z nią porozmawiać, szczerze, bez żadnych kłamstw, muszę jej powiedzieć co do niej czuję i przeprosić za wszystko.
A co do Kely to jestem ciekawy kiedy zorientuje się, że nie ma przy sobie telefonu. Pewnie niedługo wpadnie do mnie…
Oczami Nikoli:
- Chciałabym tu jeszcze kiedyś wrócić.- obrzuciłam spojrzeniem cale lotnisko w Dortmundzie.
- Przyjedziesz…- Robert objął mnie swoimi dużymi ramionami. Nienawidzę pożegnań, bo nigdy nie wiem kiedy następny raz zobaczę tą osobę. – Ej młoda nie becz.- odsunął moją twarz od klatki piersiowej i zobaczył na moim policzku stróżek łez. Szybo otarłam je rękawem kurtki. Zima była wyjątkowo piękna i mroźna.
- Dobra leć, bo zaraz samolot ci odleci.- wskazał na ludzi, którzy właśnie wsiadali do stwora, który latał po niebie. Posłuchałam go, jak nigdy. Jednak coś mi nakazywało wrócić.
- Robert!- zawołałam- Pozdrów Marco.- powiedziałam trochę speszonym głosem. To tylko trzy słowa a tyle mnie kosztowały. Od razu wróciły wspomnienia. Starszy braciszek tylko pokiwał głową i jeszcze raz się uśmiechnął.
No to wracam do Polski.
Tam gdzie zaczęło się moje życie.
Moje marzenia.
Wiem, że urodziłam się w Krakowie. Potem rok mieszkałam z ciocią w jakiejś wsi nieopodal Rzeszowa. A w wieku dwóch lat trafiłam do domu dziecka w Warszawie. Sierociniec. Dom dla dzieci, których porzucili rodzice, których nikt nie chciał, nikt nie kochał. Byli sami na tym świecie. I tak trzy lata, jako mała i nieświadoma niczego dziewczynka mieszkałam w domu dziecka. Jak było? Nie pamiętam… Zapamiętałam tylko zielone ściany w moim pokoju. Za każdym razem kiedy się budziłam, myślałam, że to będzie ten dzień, w którym przyjdzie jakiś pan i pani, wezmą mnie na ręce, wyjdę z nimi i już nie wrócę do tego zimnego domu.
Przeżyłam jakoś te pięć lat wędrując po Polsce, podawano mnie z rąk do rąk, jak jakiś przedmiot. A ja byłam dzieckiem, które nic nie rozumie i czasami bez powodu płaczę.
Kiedy ktoś się mnie pyta o najszczęśliwszy dzień w życiu bez chwili wahania odpowiadam 15 lutego. Wtedy właśnie tata i mama zabrali mnie z tego wielkiego domu pełnym dzieci do naszego rodzinnego, ciepłego domu na obrzeżach Warszawy. Poznałam mojego braciszka Roberta. Bałam się każdej nocy, bałam się, że przyjdzie jakiś człowiek, weźmie mnie na ręce i powie: „powiedz ładnie do widzenia”. Jednak po kilku latach przestałam się bać.
Robert niszczył wszystkie moje lalki a ja płakałam, Naszczęście tato zawsze znalazł jakiś sposób, aby je naprawić. A raz kiedy to ja mu przedziurawiłam piłkę, to był wypadek, płakał trzy dni. Przedtem nie rozumiałam dlaczego, teraz tak.
Czas, w którym chodziłam do przedszkola był piękny. Koleżanki, różowe spódniczki, dwa warkoczyki, różowa torebka z Barbie, drugie śniadanie i uśmiech, byłam gotowa, mogłam iść do przedszkola uczyć się literek. Tam poznałam Karolinę. Moją zwariowaną, przyjaciółkę, wariatkę bez, której nie wyobrażam sobie życia. Klasa 6 podstawówka, ostatni tydzień szkoły i pierwsze w życiu wagary. To było straszne i ekscytujące. Gdy wyszłyśmy z budynku i byłyśmy dość daleko, czułyśmy, że teraz możemy wszystko. Nagle zza rogu uliczki wyskoczył Robert z Baśką i trzymali się za ręce. Powiedział tylko: ‘’Nie widzieliśmy się”. Ja i Karolina poszłyśmy na lody a oni gdzieś tam.
Razem z nią byłam przez tydzień hipiską, słuchałam reggae i wszystko było takie kolorowe, piękne. Potem tak jakoś to znikło… Nocowałam z nią pod namiotami w moim ogródku, opowiadałyśmy sobie wtedy, jakby wyglądało nasze wymarzone wesele. Czarna limuzyna. Biała, długa suknia z welonem. Białe pantofelki. Czerwone usta. I on przy ołtarzu, mój ideał. Jak on wygląda? Moje serce podpowiadało mi ‘’Marco’’ a rozum ‘’To na pewno nie on”.
Doskonale pamiętam, jak Karolina chciała zerwać z takim wysokim, jak tyczka Wojtkiem. Poszłyśmy razem z nim zerwać.
Zerknęłam na zegarek. Jeszcze tylko trzy godziny lotu. Cztery godziny wspomnień. 180 minut rozmyślań. 10800 sekund i uświadamianie sobie, że nie wyobrażam sobie życia bez mojej przyjaciółki, i że coraz bardziej chciałabym się przytulić do Marco.
Wyjęłam z torebki słuchawki i MP4. W moich uszach, w moim umyśle, w moim ciele zabrzmiała moja piosenka: Zabiorę Cię właśnie tam, gdzie jutra słodki smak. Zabiorę Cię właśnie tam, gdzie słońce dla nas wschodzi. Zabiorę Cię właśnie tam, gdzie wolniej płynie czas. Zabiorę Cię właśnie tam, gdzie szczęściu nic nie grozi…
Zasnęłam.
------------------------------
Kto czyta niech doda komentarz, nawet z emotką. Chcę sprawdzić, czy ktoś to czyta :/
- Przyjedziesz…- Robert objął mnie swoimi dużymi ramionami. Nienawidzę pożegnań, bo nigdy nie wiem kiedy następny raz zobaczę tą osobę. – Ej młoda nie becz.- odsunął moją twarz od klatki piersiowej i zobaczył na moim policzku stróżek łez. Szybo otarłam je rękawem kurtki. Zima była wyjątkowo piękna i mroźna.
- Dobra leć, bo zaraz samolot ci odleci.- wskazał na ludzi, którzy właśnie wsiadali do stwora, który latał po niebie. Posłuchałam go, jak nigdy. Jednak coś mi nakazywało wrócić.
- Robert!- zawołałam- Pozdrów Marco.- powiedziałam trochę speszonym głosem. To tylko trzy słowa a tyle mnie kosztowały. Od razu wróciły wspomnienia. Starszy braciszek tylko pokiwał głową i jeszcze raz się uśmiechnął.
No to wracam do Polski.
Tam gdzie zaczęło się moje życie.
Moje marzenia.
Wiem, że urodziłam się w Krakowie. Potem rok mieszkałam z ciocią w jakiejś wsi nieopodal Rzeszowa. A w wieku dwóch lat trafiłam do domu dziecka w Warszawie. Sierociniec. Dom dla dzieci, których porzucili rodzice, których nikt nie chciał, nikt nie kochał. Byli sami na tym świecie. I tak trzy lata, jako mała i nieświadoma niczego dziewczynka mieszkałam w domu dziecka. Jak było? Nie pamiętam… Zapamiętałam tylko zielone ściany w moim pokoju. Za każdym razem kiedy się budziłam, myślałam, że to będzie ten dzień, w którym przyjdzie jakiś pan i pani, wezmą mnie na ręce, wyjdę z nimi i już nie wrócę do tego zimnego domu.
Przeżyłam jakoś te pięć lat wędrując po Polsce, podawano mnie z rąk do rąk, jak jakiś przedmiot. A ja byłam dzieckiem, które nic nie rozumie i czasami bez powodu płaczę.
Kiedy ktoś się mnie pyta o najszczęśliwszy dzień w życiu bez chwili wahania odpowiadam 15 lutego. Wtedy właśnie tata i mama zabrali mnie z tego wielkiego domu pełnym dzieci do naszego rodzinnego, ciepłego domu na obrzeżach Warszawy. Poznałam mojego braciszka Roberta. Bałam się każdej nocy, bałam się, że przyjdzie jakiś człowiek, weźmie mnie na ręce i powie: „powiedz ładnie do widzenia”. Jednak po kilku latach przestałam się bać.
Robert niszczył wszystkie moje lalki a ja płakałam, Naszczęście tato zawsze znalazł jakiś sposób, aby je naprawić. A raz kiedy to ja mu przedziurawiłam piłkę, to był wypadek, płakał trzy dni. Przedtem nie rozumiałam dlaczego, teraz tak.
Czas, w którym chodziłam do przedszkola był piękny. Koleżanki, różowe spódniczki, dwa warkoczyki, różowa torebka z Barbie, drugie śniadanie i uśmiech, byłam gotowa, mogłam iść do przedszkola uczyć się literek. Tam poznałam Karolinę. Moją zwariowaną, przyjaciółkę, wariatkę bez, której nie wyobrażam sobie życia. Klasa 6 podstawówka, ostatni tydzień szkoły i pierwsze w życiu wagary. To było straszne i ekscytujące. Gdy wyszłyśmy z budynku i byłyśmy dość daleko, czułyśmy, że teraz możemy wszystko. Nagle zza rogu uliczki wyskoczył Robert z Baśką i trzymali się za ręce. Powiedział tylko: ‘’Nie widzieliśmy się”. Ja i Karolina poszłyśmy na lody a oni gdzieś tam.
Razem z nią byłam przez tydzień hipiską, słuchałam reggae i wszystko było takie kolorowe, piękne. Potem tak jakoś to znikło… Nocowałam z nią pod namiotami w moim ogródku, opowiadałyśmy sobie wtedy, jakby wyglądało nasze wymarzone wesele. Czarna limuzyna. Biała, długa suknia z welonem. Białe pantofelki. Czerwone usta. I on przy ołtarzu, mój ideał. Jak on wygląda? Moje serce podpowiadało mi ‘’Marco’’ a rozum ‘’To na pewno nie on”.
Doskonale pamiętam, jak Karolina chciała zerwać z takim wysokim, jak tyczka Wojtkiem. Poszłyśmy razem z nim zerwać.
Zerknęłam na zegarek. Jeszcze tylko trzy godziny lotu. Cztery godziny wspomnień. 180 minut rozmyślań. 10800 sekund i uświadamianie sobie, że nie wyobrażam sobie życia bez mojej przyjaciółki, i że coraz bardziej chciałabym się przytulić do Marco.
Wyjęłam z torebki słuchawki i MP4. W moich uszach, w moim umyśle, w moim ciele zabrzmiała moja piosenka: Zabiorę Cię właśnie tam, gdzie jutra słodki smak. Zabiorę Cię właśnie tam, gdzie słońce dla nas wschodzi. Zabiorę Cię właśnie tam, gdzie wolniej płynie czas. Zabiorę Cię właśnie tam, gdzie szczęściu nic nie grozi…
Zasnęłam.